Wykład ks. prof. Andrzeja Draguły

„[…] do ocalenia człowieczeństwa niezbędne są poezja i miłość” (Franciszek).
Komu potrzebni są artyści?

Muszę przyznać, że zawsze, kiedy słyszę te słowa w adwentowym chorale consolamini, consolamini popule meus (pocieszcie, pocieszcie mój lud), a zaraz po nich dopowiedzenie cito veniet salus tua (szybko nadejdzie twoje ocalenie), po moich plecach przechodzi dreszcz emocji. I to byłaby pierwsza odpowiedź na pytanie, dlaczego potrzebni są artyści. Ano po to, by dzięki muzyce słowo mogło wybrzmieć tęsknotą. A kiedy przed chwilą słuchałem nieszpornego Magnificat, uświadomiłem sobie, że te same słowa, być może zaśpiewane na tę samą melodię i z tą samą być może antyfoną O, Emmanuel, usłyszał Paul Claudel, gdy w bożonarodzeniowe popołudnie 1886 r. wszedł znudzony do katedry Notre Dame i doznał nawrócenia. I po to także jest sztuka: by dzięki muzyce słowo mogło dotrzeć do człowieka.

Zanim odpowiem na tytułowe pytanie, muszę najpierw wytłumaczyć się z motta. Skoro jego autorem jest papież, to wydawałoby się, iż bardziej na miejscu byłaby fraza typu: do ocalenia człowieczeństwa niezbędny jest Bóg. Takie zdanie – przynajmniej tak nam się wydaje – bardziej pasowałoby do tego, kogo nazywamy widzialną głową Kościoła. Ale dzisiaj taką frazę – choć dla człowieka wierzącego prawdziwą i oczywistą – wielu odebrać by mogło jako tezę przemocową, bo narzucającą religijną innym wizję świata. Idąc od starożytnego Protagorasa – tradycja humanistyczna wypracowała własne kryterium: anthropos metron, homo mensura omnium, człowiek jest miarą wszechrzeczy. Pozostańmy więc na razie przy człowieku, któremu na naszych oczach rodzi się właśnie inna konkurencja niż Bóg. Franciszek pisze tak: „W erze sztucznej inteligencji nie możemy zapominać, że do ocalenia człowieczeństwa niezbędne są poezja i miłość”. I to jest właściwy kontekst tej frazy: sztuczna inteligencja, nowoczesna technologia, ta magna machina computatoria, która zdaje się wypierać nawet serce.

Posłuchajmy dalszych słów wywodu: „To, czego żaden algorytm nigdy nie będzie mógł pomieścić, to – na przykład – ten moment z dzieciństwa, który pamięta się z czułością i który, mimo upływu lat, wciąż się powtarza w każdym zakątku planety. Myślę o sklejaniu brzegów domowych pierożków za pomocą widelca, wraz z naszymi mamami czy babciami. To właśnie ten moment kulinarnej nauki, w połowie drogi między zabawą a dorosłością, kiedy bierze się na siebie odpowiedzialność za pracę, aby pomóc drugiej osobie. Podobnie jak ten z widelcem, mógłbym przytoczyć tysiące drobnych szczegółów, które tworzą biografie każdego z nas: rozśmieszanie żartem, rysowanie pod światło na szybie okna, pierwszy mecz piłki nożnej rozegrany szmacianą piłką, przechowywanie robaczków w pudełku po butach, suszenie kwiatu między kartkami książki, opiekowanie się ptakiem, który wypadł z gniazda, wypowiadanie życzenia odrywając płatki stokrotki. Wszystkie te drobne szczegóły, zwykłe-niezwykłe, nigdy nie będą mogły znaleźć się wśród algorytmów. Ponieważ widelec, żarty, okno, piłka, pudełko po butach, książka, ptak, kwiat… polegają na czułości, którą się zachowuje w pamięci serca” (enc. Dilexit nobis).

Przywoływane przez Franciszka chwile z przeszłości można by uznać za wariacje klasycznego motywu Proustowskiej magdalenki przywodzącej na pamięć smaki dzieciństwa. Ale chyba nie tylko o ten mechanizm chodzi papieżowi. Cała ta litania przywołań dotyczy momentów mniej lub bardziej kreatywnych, twórczych, czasami wręcz o znamionach twórczości artystycznej. To są pierwsze chwile poezji czy miłości? Jakąkolwiek byśmy dali odpowiedź, trzeba powiedzieć, że są takie sfery życia, których nie da się zamknąć w matematycznych algorytmach sztucznej inteligencji, a zaliczyć można do nich miłość, sztukę i – dodajmy – wiarę. Wszystkie one wynikają bowiem z przedrefleksyjnego doświadczenia czułości. W tym punkcie swej refleksji Franciszek podobny jest Oldze Tokarczuk, która w swej mowie noblowskiej upomniała się o czułego narratora, o tego, „który widzi więcej i szerzej, który jest w stanie zignorować czas”, a skoro widzi więcej, to jest prorokiem czy artystą, a może jednym i drugim jednocześnie? Czyż obaj nie stoją w tym samym miejscu – tam, skąd widzi się wszystko a przynajmniej więcej?

„Poezja i miłość” – te słowa brzmią jak echo innej, dobrze znanej mam frazy: „Z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie, / Dwie tylko: poezja i dobroć… i więcej nic…” – jak powiada poeta. Cóż jest takiego w poezji, że jedni upatrują w niej siłę ocalającą, a drudzy – jak Platon w „Państwie” – chcieliby wygnać poetów z miasta? Platon uważał, że poezja nie działa na umysł odbiorcy, ale na jego emocje. Sferą, do której skierowana jest poezja, jest przedracjonalna warstwa nieopano­wanych emocji i zmiennych uczuć, dzięki którym coś odczuwamy, ale jednocześnie przestajemy myśleć. Jeśli im ulegamy, mogą one nawet zniszczyć zdolności racjonalne. Poeci są niebezpieczni, ponieważ to, co tworzą, może zawładnąć duszami odbiorców. Poeci mają władzę.

Ale władzę mają także malarze. Przez wieki toczył się zaciekły spór, którego istotą było pytanie, czy można oddać malarzom władzę nad duszami. Czy rzeczywiście pictura quasi scriptura czy raczej może tylko imago ancilla verbi est? W chrześcijańskiej koncepcji imitatio Christi, naśladowania Chrystusa, obraz odgrywał niepoślednią rolę. Akt oglądania malarskiego wizerunku domagał się wręcz cielesnej odpowiedź. Ciało oglądającego brało udział w praktyce naśladowania, a własne uczucia utożsamiano z tymi, które zostały odmalowane na obrazie, jak to było szczególnie w kontemplowaniu passio Christi. Jesteśmy w Muzeum Diecezjalnym, gdzie zostały zebrane krucyfiksy i obrazy święte, które przez wieki kształtowały emocje tych, którzy się w nie wpatrywali. Podnosząc swe cielesne oczy w ciemności świątyni, pozwalali się przenikać nadprzyrodzonemu światłu, które biło z tych wizerunków. Poddawali się ich władzy.

Że obraz ma władzę nad widzem, przekonał się choćby Paolo Veronese, który 18 lipca 1573 roku trafił przed trybunał świętej inkwizycji za to, że na wyobrażeniu Ostatniej Wieczerzy namalował m.in. psa, halabardników i służącego dłubiącego sobie w nosie. Malarz tak oto tłumaczył się zdumionym sędziom: „My, malarze – mówił – pozwalamy sobie na taką samą swobodę [licentia] jak poeci i jak błaznowie”. Dobrze wiedział, o co toczy się spór, zwłaszcza, że błaznowie to przecież prorocy, choć nieco à rebours. Licentia poetica, licentia prophetica.

Karl Rahner, wielki teolog czasu soboru pisał, że słowa poety są „drzwiami, które otwierają się na nieskończoność, drzwiami, które otwierają się szeroko na bezmiar. Przywołują niewysłowione, zmierzają ku niewysłowionemu”. To właśnie tutaj papież Franciszek upatruje źródła analogii między kapłanem a poetą czy – szerzej – artystą. „Duchowa moc literatury – pisze papież w liście na temat roli literatury w formacji – ostatecznie przypomina podstawowe zadanie powierzone człowiekowi przez Boga: zadanie «nazywania» istot i rzeczy”, jak to czytamy w Księdze Rodzaju. „Kapłan jest również obdarzony tym pierwotnym zadaniem «nazywania», nadawania znaczenia” – dopowiada Franciszek. Ks. Janusz St. Pasierb, kapłan i poeta, historyk sztuki, którego przywołanie w tym właśnie miejscu, czyli w muzeum, jest nie bez znaczenia, pisał: „jestem głęboko przeświadczony o profetyckim charakterze sztuki. W wielu epokach, tak było także do niedawna w naszych czasach, właśnie artyści, a nie teologowie, mieli dar widzenia świata i czasu”. A Kard. John Henry Newman dodawał, że „u chrześcijan poetycki pogląd na świat jest obowiązkiem”, co wcale nie jest żadnym nowym postulatem, skoro już Erazm z Rotterdamu nazywał Chrystusa poetą. Tak więc to nie egzegeci, lecz poeci, nie kopiści, lecz artyści, nie bakalarze, lecz malarze byliby bliżej prawdy?

Zadaniem zarówno kapłana, jak i artysty jest „nazywanie”, a więc odkrywanie znaczeń. Poeta i kapłan w swojej pracy nad słowem odwołują się jednak do dwóch różnych źródeł. Jeden dostępuje natchnienia, a drugi ma przystęp do nadprzyrodzonej łaski. Czy jednak rzeczywiście są to zupełnie odmienne porządki? Warto przytoczyć opinię Novalisa, niemieckiego romantyka, żyjącego pod koniec XVIII wieku, który pisał: „Poeci i kapłani byli początkowo jednością, dopiero późniejsze czasy ich rozdzieliły. Tym niemniej prawdziwy poeta jest zawsze kapłanem, tak jak prawdziwy kapłan będzie poetą. Czyż przyszłość nie powinna przywrócić dawnego porządku rzeczy?”. Czy możliwa jest jeszcze taka jedność? Czy nie próbował odnaleźć tę pierwotną jedność choćby Jerzy Grotowski? Jak pisał o „Apocalypsis cum figuris” Helmut Kajzar: w miejsce odbioru pojawiała się wiara, zamiast aktora – kapłan, w miejsce spektaklu – ofiara, zamiast teatru – kościół, a Aktor-Kapłan stał się figurą strzegącą Absolutu.

Na pytanie o możliwość przywrócenia pierwotnej jedności Elmar Salman, niemiecki filozof i teolog, odpowiada w eseju zatytułowanym „Literatura a teologia”, opowiadając się za autonomią obu porządków poznania i nazywania świata: religijnego i artystycznego. Nie można uznać całej literatury (sztuki) za teologię, ani też odmówić literaturze (sztuce) teologicznego potencjału. „W interpretowaniu przeżywanej rzeczywistości” – jak mówi Salman – mają one swoje własne zadania i porządki. Każda z nich dostrzega to, co dla drugiej jest niedostępne.

Salman opowiada się za „otwartym współzawodnictwem między teologią a literaturą”, ponieważ „God-talk, rozmowa z Bogiem i o Bogu ma potrzebę obydwu języków”. Ich wzajemna relacja to „otwarte współzawodnictwo, konkurencja, która toczy się wokół jednej z niewielu rzeczy, które się liczą: kto potrafi lepiej wyrazić tajemnicę człowieka, kto w sposób bardziej przekonujący ujmie warunki egzystencji, powiązanie między milczeniem a słowem, bólem a szczęściem, śmiercią a życiem – jahwista czy Homer, tragedia grecka czy historia biblijna, Szekspir czy Bossuet?”. Cóż może nam dać takie współzawodnictwo? Ryszard Koziołek, polski literaturoznawca, dopowie, że „literatura to ćwiczenia z wyobraźni teologicznej dla nieteologów. W ramach takiego ćwiczenia można wetknąć stopę literatury między zatrzaskujące się wrota teologii […]”. Nie po to jednak – dodajmy – aby wrota teologii zmiażdżyły stopę literatury – i wszelkiej sztuki – ale aby ta rozwarła je szerzej, a przynajmniej, aby nie pozwoliła się tym wrotom na powrót zamknąć.  

Na koniec wróćmy do tytułowego pytania: komu potrzebni są artyści? Ten przymiotnik „potrzebny” wydaje się trochę nie na miejscu, choć przywołuje inne celne pytanie, które przed laty zadał Jacek Woźniakowski: „Czy kultura jest do zbawienia koniecznie potrzebna?. Sztuka zawsze zmagała się z tymi, którzy chcieli z niej zrobić bardziej użytkową i utylitarną domenę życia, będącą „na służbie” wychowania, polityki, w tym także polityki kulturalnej, prądów ideowych, a także religii. Dobrze wiemy, że sztuka „na użytek”, „na służbę” czemuś czy komuś rzadko jest sztuką wysokich lotów, wszelka propagandowość (stąd mój dystans do tzw. sztuki krytycznej) źle wpływa na sztukę, także religijna indoktrynacja, wszak współczesna sztuka religijna – niestety! – rzadko bywa dobra. Sztuka – podobnie jak dojrzale rozumiana wiara – potrzebna jest sama sobie.

Pozostaje pytanie, kto może bądź powinien ze sztuki skorzystać. Wydaje się, że na to pytanie odpowiedź jest prosta: wszyscy, którzy chcą. A właściwie wszyscy, którzy przeczuwają, że istnieje rzeczywistość widzialna jedynie oczami artystów i kapłanów (proroków, a nie księży). Juliusz Osterwa pisał, że „Bóg stworzył teatr dla tych, którym nie wystarcza Kościół”. To jest znamienne, że Osterwa nie napisał, którym Kościół nie odpowiada, sam bowiem był człowiekiem głęboko religijnym, ale którym Kościół nie wystarcza, ponieważ artysta potrafi zobaczyć to, czego nie dostrzega prorok. A ja dopowiem – i odwrotnie. Prorok potrafi zobaczyć to, co dla artysty niedostrzegalne. Jesteśmy sobie potrzebni: prorocy i artyści, artyści i prorocy.